To była chyba czwarta, albo piąta klasa podstawówki, gdy zacny Mikołaj przyniósł mi pod choinkę książkę Tytusa Karpowicza „Księga puszczy”. Nie wiedziałem co mnie czeka. W pierwszym momencie bardzo się ucieszyłem. Znowu poczytam o przygodach Mowgi'ego... Po chwili... Stop! Jakiś Karpowicz? Co to jest? Ani słowa o Riki, tiki, tawi? (dobrze pamiętam imię tego pogromcy węży?) Ale nie ma rady. Biblioteki w święta zamknięte!
Po kilkunastu stronach musieli mi przypomnieć o tym, że trzeba czasem spać. Dziki, lisy i jelenie podbiły mnie całkowicie.
Dopiero kilka lat później wpadły w moje ręce książki Curwooda i... znowu Karpowicz, i Fiedler...
Do wczoraj sądziłem, że nic nie pobije tamtych opowieści. Tymczasem kaprysem losu przeczytałem wspominki lwowskiego wydawcy, który przypomniał atmosferę początku XX wieku panującą w tym staropolskim mieście. I ludzi, których miał przyjemność znać. Najznamienitszych literatów tamtego okresu...
A najlepszym z nich miał być Władysław Orkan. Bijąc się w piersi wyznaję, że do wczoraj nic Orkana nie czytałem. Będę się za to smażył...
Tego nie mogę porównać z niczym. Orkan urodził się wśród ludzi gór i wśród takich ludzi toczy się opowieść. Ale opowieść to dziwów pełna. Bo sprzed wieków wyciągnięta. Chodzili wtedy jeszcze po górach i Perun, i Światowid, i Płanetniki, i Południce, i cała masa innych słowiańskich bogów i boginek starożytnych. Chodzili, mimo tego że pokonał ich już Jezu Kryst. Bo jakże mieli nie chodzić, kiedy nieprzebytą puszczę zasiedliła jedna, jedyna rodzina. Stary Cichórz i jego dzieci: mocarny Prokop, uduchowiony Daniel i płocha Jewka. Zaś w puszczy mieszkały niedźwiedzie, wilki, lisy, sarny, wiewiórki i całe mnóstwo innych... A wszystkie one świetnie znały swoją mowę. Oto próbka:
„Niedźwiedź, który bawił w pasiece Cichorza, chorzał od onej nocy. Przedostając się z powrotem przy dobłyskach burzy przez zaściel napranych łomów, przewłócząc się i podłażąc pod jarzma zwisłych wykrotów, popadł w nieszczęście niemałe: drzewo się na niego splezło. Szczęściem, że na gałęziach się wsparło, że go ciężarem całym nie przysiadło i że mógł się z wysiłkiem wywlec spod jego przygniotu. Ale też stłukło mu grzbiet i kość nadwerężyło — ledwie się dowlókł do kniei. Tu opadł na posłanie z mchu i gałęzi zrobione i długi czas nie mógł się z legowiska ruszyć.
Zwiedzieli się somsiedzi o jego nieszczęściu i nawiedzali go przy czasie; przynosili mu z lutości wyssane plastry miodu, to kiście na targanych po kraju polan borówniaków, albo też przychodzili (z próżnymi łapy) jeno dla pogwary. Wypytywali się o szczegóły wypadku, aby do księgi starej rad i przykazań mądrych, zebranych z doświadczeń wieków, którą każdy niedźwiedź w pamięci nosić był winien, dołączyć ostrzeżenie, wysnute z tego nieszczęścia. „Nie podłaź pod wiszące drzewo” — zgodzili się wreszcie na jedno to zdanie, i to sobie miał każdy zaryć w pamięć, jako też podać drugim, nieobecnym. Aby zaś dobrze utkwiło w pamięci, okrzyknięto je jako hasło na czas jakiś, i tym się witano przy spotkaniu, póki i niedźwiedzięta nie wyuczyły się go jak pacierza. Tedy spokojnie mogli przejść do innych myśli.
W osiedlu chorzejącego posiady bywały długie; niedźwiedzie bowiem nie wilki, coby pytały o nawrot, nim jeszcze zorędują, jak, co.
— Kiebyście byli, kumotrze — mruczał sąsiad, rówieśnik sędziwy — kiebyście byli nie łakomili się na dostatek ludzki, byłoby was to ominęło.
— A istnie kum dobrze prawi — poparł drugi, sędziwszy. — Rad księgiście nie pamiętali. „Nie właź ludziom w pasiekę” — stoi tam od wieka wieków.
— Noc była Piorunowa... — sprawiał się chorzejący.
— Ludziom i Piorun sprzyja. Któż, jak nie On, udarował ich ogniem i strzałami, które zabijają z daleka we mgnieniu?”
Szczerze zachęcam. A całą książkę znajdziecie tutaj!
Stosunkowo niedawna premiera filmu Wojciecha Smarzowskiego „Wołyń” wywołała bardzo szeroki, i czego można się było spodziewać, różnorodny odzew. Część widzów, sądząc po komentarzach, sprawiała wrażenie, że nie miała pojęcia o ludobójstwie na Wołyniu i we wschodniej Małopolsce. Część była usatysfakcjonowana tym, że wreszcie ktoś odważył się nakręcić film, który pokazywałby choć część prawdy o tym, co spotkało kresowiaków pod koniec wojny. Znalazły się również grupy, które sprawiały wrażenie niespecjalnie zadowolonych wydarzeniami pokazanymi w ekranizacji Smarzowskiego. Pierwsza z tych grup żyje w przeświadczeniu, że największą tragedią jaka spotkała Polaków na wschodzie były egzekucje oficerów polskich w Katyniu, Ostaszkowie i Starobielsku, zaś druga... Jej należy poświęcić odrębny akapit. W lutym 2012 roku w Biesiadzie Teatralnej w Horyńcu-Zdroju wziął udział Teatr Nie Teraz Tomasza A. Żaka, wystawiając „Balladę o Wołyniu”. Spektakl autorstwa i w reżyserii Żaka został oparty na książ
Komentarze
Prześlij komentarz